Opozycyjne wspomnienia Eugeniusza Piecewicza
![]() |
Od lewej: Elżbieta Radecka, Krystyna Stylska, Eugeniusz Piecewicz, Lucjan Olszewski, Elżbieta Lepert, Edward Kanarek. |
Opozycyjne wspomnienia Eugeniusza Piecewicza*
(...) Wracając jeszcze do minionej już przeszłości (cztery dekady wstecz). W kraju wybuchło kolejne polskie powstanie – Solidarności. W odróżnieniu od wielu poprzednich (zbrojnych) tym razem pokojowe. Grabieni do granic ludzkiej wytrzymałości ze wszystkich swoich narodowych i materialnych dóbr kultury, wynarodawiani, wyzyskiwani i rusyfikowani przez kacapię i rodzinnych PZPR-owskich agentów bolszewii, stawialiśmy twardy opór. Cały nasz kraj stanął w ogólnopolskim strajku powszechnym. Na ulice wyległy setki tysięcy ludzi w proteście przeciwko upodleniu, wyzyskowi i przemocy rodzimych oprawców w sojuszu z państwem robotników i chłopów nad wyraz miłującym pokój. Zabijano nas, katowano, okaleczano i więziono. Ten prawdziwy, skuteczny odpór czerwonej zarazie można było dać jedynie w dużych aglomeracjach przemysłowo-miejskich. W małych skupiskach ludności (na prowincji) otwarty protest był niemożliwy z uwagi na jego łatwą pacyfikację, gdzie każdy zna każdego, co znakomicie ułatwiało pracę usłużnym konfidentom bezpieki. Przykro jednak było tak stać z założonymi rękoma, kiedy inni w tym czasie stawali również i w naszej spawie. Zatem niewiele się namyślając założyliśmy nieformalną grupę oporu. Na początek dla dodania sobie ducha śpiewaliśmy patriotyczne piosenki: „More wódki wypili, Krasnu Armiu ubili”, „Jedna bomba silna, druga bomba silna / nie oddamy miasta Wilna. / Jedna atomowa, druga atomowa / nie oddamy miasta Lwowa.”, „Nad kołchozem czarne chmury wiszą”, „Żeby Polska była Polską” i inne.
Z czasem zaczęliśmy kolportować ulotki pozyskane z dużych miast, by następnie przejść do druku własnych prymitywną metodą dużej pieczęci na zasadzie: farba-papier, farba-papier. Drukowaliśmy je w głębokich ostępach leśnych. Pewnego razu naszło nas stado dzików idących z wiatrem, dlatego nas nie wyczuły. Przeraziły nas okrutnie. Sądziliśmy bowiem, iż to oddział SB-eków, ormowców, zomowców czy jeszcze czego innego nas namierzył. Śmialiśmy się potem z siebie (trochę nerwowo). Przeżyliśmy też chwile prawdziwej grozy. Pewnego dnia zginął tragicznie jeden z członków naszej grupy. Reanimujący go lekarz odkrył w górnej kieszeni marynarki notes. Otwarty na przypadkowej stronie odczytał: „Sztubak (mój pseudonim) – ulotki, drukowanie, rozprowadzanie, itp.”. W godzinach nocnych zapukał do moich drzwi powiadamiając, iż siedem innych osób, za które nie może ręczyć, widziało przejęcie tego notesu i jeśli mamy jakieś materiały nas kompromitujące, musimy ich szybko się pozbyć. Najgorzej, że część z nich jest u denata w schowku pod schodami. Z konieczności musimy zatem w sprawę wtajemniczyć resztę rodziny, w tym tak tragicznym dla nich dniu i wyłamać zamknięcie. Wszystkie zebrane pozostałe materiały wywozimy samochodem lekarza do lasu i zakopujemy. Po powrocie do domu rowerem i z latarką powróciłem samotnie na to miejsce, wykopałem trefne dokumenty i zakopałem o kilometr dalej w innym miejscu. Teraz już tylko ja jeden znałem miejsce ukrycia.
Innym tragicznym zdarzeniem była wpadka w „kocioł” zastawiony przez bezpiekę. Denuncjatorem okazał się nasz bliski, zaufany kolega, który przystał do nas z propozycją włączenia do konspiracji. Z chwilą kiedy w umówionym miejscu skończyłem rozdawanie ulotek i wyznaczyłem dla każdego dzielnice ich propagacji, ruszyły na nas z impetem zaciemnione samochody. Szczęśliwym trafem miejsce ucieczki osłaniał stromy brzeg rzeki, co pozwoliło uciec z miejsca bezpośredniego zagrożenia. Niestety, wybiegając na jedną z głównych ulic miasta, wpadłem na milicyjną blokadę ustawioną w poprzek ulicy i stojących po obu stronach uzbrojonych milicjantów z pałami. Szczęśliwie, że na otwartą przestrzeń nie wypadłem z impetem, więc bardzo powoli powłócząc nogami i chwiejąc na boki począłem oddalać się krokiem pijaka. Na szczęście żaden z nich nie podążył moim śladem. W czasie tej ucieczki jeden z moich kolegów na równej drodze nagle runął cały sztywny na twarz. Próba postawienia go na nogi nie przyniosła rezultatu. Począłem nim potrząsać na różne sposoby, wówczas jakoś oprzytomniał i sam się podniósł (tak zadziałał silny stres). Długo dochodziliśmy do przyczyny tej wpadki, do chwili kiedy IPN nie opublikował listy tajnych konfidentów SB, na której figuruje ten nasz kolega, tak skory wtedy do pomocy. Inny z naszych kolegów zadenuncjowany podczas rozklejania ulotek przez ormowca, został aresztowany i uwięziony. Wiele naszych starań i pieniędzy kosztowała próba jego uwolnienia. Celowo został zamknięty w jednej celi z recydywistami, gdzie doświadczył okropnego prześladowania.
Kradliśmy też papier maszynowy w drawskich instytucjach, który w wielkich walizach wywoziła nasza kurierka do Wrocławia, do tajnej drukarni Solidarności ulokowanej w jej mieszkaniu, które odstąpiła na ten cel. Kwestowaliśmy też po domach zbierając pieniądze na pomoc internowanym i na potrzeby wrocławskiej drukarni. Uprzedzałem przy tym darczyńców, że ze zrozumiałych względów nie mogę dać im pokwitowania, którego zresztą nikt ode mnie nie wymagał. Cyklicznie też psuliśmy wizerunek i świąteczny wystrój naszego miasta, podczas komunistycznej fety z okazji PZPR-owskich rocznic znacząco ujmując ze słupów nadmiar czerwonej barwy, które zerwane paliliśmy lub topiliśmy obciążone kamieniami w wodzie po wcześniejszym rytualnym opluciu i obsmarkaniu. To ci dopiero była rozrywka. Część z nich w swoim wiecznym odpoczynku legła na dnie 40-metrowej głębi jeziora Lubie.
Kiedyś w dniu pochodu 1 maja przeszliśmy z transparentem na całą szerokość jezdni odziani w łachmany z hasłem: „Niech się święci 1 Maja, pijcie wódkę, będą jaja”, unikając łapanki.
Innym znów razem 1 maja przepłynęliśmy łódką ozdobioną czerwonymi flagami zdjętymi z ulic pod mostami na rzece. W owych czasach mieliśmy o tyle łatwiej, iż nie było wszędobylskich kamer. Dzisiaj po latach kwituję te ekscesy słowem – dziecinada. Ale w rzeczywistości tak to było i nie da się już tego odwrócić, ale można dodać: ponuraki żyją krócej.
Z czasem, po ogłoszeniu stanu wojennego, na poligonie drawskim zostali uwięzieni czołowi przywódcy Solidarności. Natychmiast włączyliśmy się z pomocą materialną (buty, ubrania, środki higieniczne, żywność, książki), za pośrednictwem naszej parafii, do której przybyli emisariusze Solidarności z Wrocławia. To do ich rąk spływały tajne dokumenty z całego kraju, które przejmowaliśmy, przekazując do rąk naszych dobrych znajomych zatrudnionych na tymże poligonie, którzy dostarczali je konspirującemu z nami dentyście z Oleszna, mającemu specjalny schowek pod fotelem, z którego je wydawał leczonym pacjentom z internowania.
To działanie poczytujemy sobie za nasz największy sukces, jako że tym sposobem przerwaliśmy ścisłą blokadę uwięzionych z resztą kraju.
W wolnej już Polsce zdarzył mi się nieodpowiedzialny wybryk postawienia znaku zwycięstwa nad komuną w formie kamiennego pomnika z kotwicą na placu Bałtyckim w Drawsku Pomorskim, za co zostałem posadzony na sądowej ławie hańby, jednak wolny już sąd, w wolnym kraju za to przewinienie mnie uniewinnił. Drugi raz zawitałem bardzo świeżo (luty 2023) do innego sądu w Szczecinie, gdzie pozwałem PiS-owską atrapę sprawiedliwości odmawiającą mi statusu działacza opozycji antykomunistycznej**. Sąd ten również stanął zdecydowanie w mojej obronie i uchylając dyskryminacyjną decyzję pierwszej i drugiej instancji mieniącej się sprawiedliwym reprezentantem wszystkich Polaków. Otrzymałem też zwrot kosztów sądowych. Być może w nawale obowiązków ta PiS-owska atrapa omyłkowo zakwalifikowała mnie do kategorii gorszego sortu.
(...) Jeszcze tylko mała laurka dla siebie. Wywodzę się ze szlacheckiego, patriotycznego rodu swoich przodków znad Niemna. Mój pradziadek stawał w Powstaniu Styczniowym. Został skazany na syberyjską katorgę. Jego śladem poszedł dziadek skazany na Gułag. W północnym Kazachstanie, nad rzeką Iszym, mam swoje bezimienne groby. Mama była więźniarką bolszewii. Wujek i tata walczyli w ostatniej wojnie. Obaj zostali ranni. Tato zdobywał miasto i dom, w którym mieszkam. A ja cóż, nie potrafiłem im dorównać. Ale przecież nie miałem takich możliwości, wszak urodziłem się w lepszych, szczęśliwszych czasach. Czego też i innym, jeszcze nienarodzonym, serdecznie życzę.
Trzon nieformalnej grupy oporu stanowili: Elżbieta Radecka, Marek Ostrowski i Eugeniusz Piecewicz. Rotacyjnie do grupy dołączaliśmy inne osoby pomocne w kolportażu ulotek. Po uwięzieniu Czesława Ostrowskiego podczas jego pierwszej akcji, na skutek denuncjacji, pojawiły się trudności z werbowaniem innych osób. Od tego czasu zdani byliśmy jedynie na siebie. Po tragicznej śmierci członka naszej grupy Marka Ostrowskiego, zostaliśmy tylko we dwójkę. Skupiliśmy się zatem na pomocy internowanym przywódcom Solidarności na drawskim poligonie. Wszystkie ówczesne osoby zaangażowane w oporze przeciw komunie już nie żyją. Pozostała nas tylko dwójka.
Eugeniusz Piecewicz
* Tekst jest skróconą wersją artykułu "Po co nam sądy?" autorstwa Eugeniusza Piecewicza, który opublikowano na łamach "Powiatowej Gazety Drawskiej", nr 8 (551), 15 kwietnia 2023 roku.
** Elżbieta Radecka również ostatecznie uzyskała status działacza opozycji antykomunistycznej.
Komentarze
Prześlij komentarz